Hola! Bienvenido a Mexico!
Tak się będziemy od teraz Witać. Zdziwieni?
Zapewne zdawaliście sobie pytanie co tak cicho na blogu i w podcaście?
Otóż zmiana kontynentów, kilkunastu stref czasowych i batalia związana z przeprowadzką, pochłonęły cały mój czas. A czas biegnie nieubłaganie, do tego bardzo szybko... Ani się obejrzałem a wylądowałem w Meksyku. I nie było to takie proste.
Po dziewięciu latach wędrówek po Azji, przyszedł czas na zmianę. W zasadzie było wiadomo, że nie będę mógł spędzić całego życia w Azji, ale mimo wszystko, gdzieś podświadomie liczyłem, że to będzie nieco dłuższa przygoda. Wszak trochę nam tam jeszcze miejsc do odwiedzenia zostało. Jednak nie ma co się smucić. Świat jest piękny, a do Azji na pewno wrócę. Teraz czas na eksplorację Ameryki Łacińskiej i w ogóle, obu Ameryk.
To co? Ruszamy?
Informacja o tym, że będę realizował swoje nowe projekty w Ameryce, przyszła w połowie roku, mniej więcej w czerwcu, i wydawało się, że jest dość sporo czasu aby ogarnąć wszystkie dokumenty i pożegnać się z Azją. Ale życie napisało inny scenariusz. Niestety nie było to takie proste jak myślałem.
Postanowiłem jeszcze spędzić całkiem przyjemne wakacje w Australii, co było w planie, odkładane z roku na rok, głównie przez pandemię. W końcu plany zostały zrealizowane i mieliśmy cudowne wakacje w kraju kangurów. Oczywiście podzielę się wrażeniami z tego wypadu w kolejnych artykułach.
Dzisiaj nieco o tym, czy łatwo jest przenieść się z kraju do kraju, a w tym przypadku, z kontynentu na kontynent. Jak wspomniałem, życie napisało całkiem ciekawy scenariusz. Ale po kolei...
Wrzesień upłynął pod znakiem czekania na wizę.
Była to pierwsza, ale nie jedyna przeszkoda, którą należało pokonać aby rozstać się z Wietnamem i mieć prawo wjazdu do Meksyku z pozwoleniem na pracę.
Z początku wszystko wyglądało bardzo prosto. Trzeba umówić spotkanie w ambasadzie meksykańskiej, przedstawić zestaw dokumentów i gotowe. Można tego dokonać tylko w ambasadzie Meksyku w kraju rezydencji lub kraju pochodzenia. I musi to być zrobione przed wjazdem do Meksyku. W moim przypadku cała procedura musiała odbyć się w Wietnamie ponieważ musiałem również dokonać rozliczeń w urzędach wietnamskich. Zamknąć sprawy podatkowe, sprawy ubezpieczenia społecznego i tak dalej. Musiałem jednocześnie otwierać nowy i zamykać stary rozdział w moim życiu.
A dlaczego wrzesień upłynął pod znakiem czekania ma wizytę?
W Meksyku wszystkie sprawy, o czym również przekonałem się po przylocie na miejsce, załatwia się drogą elektroniczną. Krótko mówiąc, musiałem na stronach ambasady Meksyku zarejestrować siebie jako petenta co było w sumie bardzo proste. Następnie, zarezerwować wizytę w ambasadzie Meksyku. Niestety, problem polegał na tym, że ambasada ma tylko kilka "okienek" dziennie na wszystkie rodzaje spraw konsularnych. Przez długi czas próbowałem umówić to spotkanie. Przez ponad trzy tygodnie, od połowy sierpnia do 7 września, nie można było takiej wizyty umówić. Nie było opcji "wiza" do wyboru.
Sytuacja stała się nerwowa, ponieważ ja musiałem przybyć do Meksyku na początku października, między pierwszym a piątym dniem miesiąca, żeby rozpocząć wszystkie niezbędne procedury związane z podjęciem pracy. W związku z tym musiałem mieć tą wizę najpóźniej 29. września. Nerwówka była potworna. Codzienne, kilkukrotne sprawdzanie czy już można, czy jeszcze nie. W końcu się udało.
Po trzech tygodniach. W końcu jest, udało się umówić wizytę. Dokumenty miałem w komplecie, zdjęcie jest i z 25 $ gotówką w ręku (trzeba zapłacić wyliczoną kwotę bo nie wydają reszty) udałem się do Ha Noi. Lot powrotny ustaliłem po 2 dniach z nadzieją, że uda się tą wizę odebrać na 3. dzień.
O ile pierwsze wrażenie, które wyrobiłem sobie na bazie tego nieszczęsnego czekania na wizytę w ambasadzie, na temat pracy Meksykanów było dość kiepskie, o tyle wizyta w samej ambasadzie przebiegła w sposób wzorcowy.
Spotkałem bardzo miłych, młodych Meksykanów, którzy obsługiwali wizy, a oni, po wysłuchaniu mojej historii o tym jak długo trwało umówienie tej wizyty, nie pozwolili mi czekać 10 dni roboczych, jak to było w procesie opisane. Pan kierownik departamentu wizowego sprawił, że wiza była gotowa jeszcze tego samego dnia. Fantastycznie! To było bardzo pozytywne doświadczenie.
Ponieważ bilety powrotne do Ho Chi Minh City wykupiłem na dwa dnia później, to miałem nieplanowaną okazję aby jeszcze odwiedzić kilka miejsc w Ha Noi, których wcześniej nie widziałem. Napiszę o tym kolejne artykuły.
Tak więc, mam wizę, mam bilety do Mexico City, wiem dokąd lecę. Pozostał jeszcze jeden drobny szkopuł do załatwienia w Wietnamie. Rozliczenie podatku i ubezpieczenia społecznego.
O ile sprawy podatkowe poszły gładko, o tyle ubezpieczenie społeczne przewlekło się do 15 października. Opuszczając Wietnam, obcokrajowcy dostają jednorazowo sumę rekompensaty za składki wpłacone do tamtejszego ZUSu. Samo złożenie wniosku i udokumentowanie całej historii mojego pobytu nie było problemem. Niestety ktoś pomyli we wniosku kolejność imion w moim pełnym nazwisku a to dyskwalifikowało wniosek. Niestety, dopiero po czterech dniach ktoś z urzędu raczył mnie o tym poinformować. Musiałem złożyć wniosek jeszcze raz. Od daty złożenia wniosku urząd ma 10 dni na to, żeby wpłacić pieniądze. W moim przypadku dokonał tego dopiero w połowie października. Kolejna nerwówka. Musiałem opuścić Wietnam do 30 września z uwagi na kończącą się kartę rezydencji, nie mając pewności czy moje konto bankowe będzie nadal funkcjonowało. Regułą bowiem jest, że w Wietnamie, konto bankowe obcokrajowców zamyka się w dniu wylotu. Udało się w końcu przekonać bank, żeby utrzymał moje konto czynne do czasu przelewu z urzędu ubezpieczeń społecznych. Miało to być kilka dni, a wyszło dwa tygodnie ekstra. Udało się wszystko pozamykać. Mogłem opuścić Wietnam bez żadnych otwartych spraw urzędowych. Lecę do Meksyku!
Zmęczony pakowaniem, uświadomiłem sobie, że jesteśmy jednak stworzeniami kolekcjonerskimi ;).
Podsumowując moją przygodę w Azji mogę powiedzieć tylko tyle, że wylatywałem do Chin 10 lat temu z jedną walizką, a cztery kartony z rzeczami osobistymi i przedmiotami pierwszej potrzeby, poleciały DHL-em. W Chinach, z Qingdao do Szanghaju, przeprowadzałem się już z 43 kartonami. Z Szanghaju, po trzech latach, przeprowadzka do Wietnamu odbyła się ze 116 kartonami wliczając w to oczywiście takie jednostkowe rzeczy typu sofa, meble i 2 rowery. W Sajgonie, przeprowadzając się po kolejnych 3 latach, z dystryktu 7. do dystryktu 2., było to już ponad 125 kartonów... Szok.
Pytanie, jakie się pojawiło, to co teraz zrobić? Jak opuścić Azję kiedy " gratów pełna chata" jak to mówią?
Za namową przyjaciół postanowiłem sprzedać wszystko, co miałem do dyspozycji. Przy okazji pozbyłem się również starych ciuchów i jakichś drobiazgów, które się nagromadziły. Plan polegał na tym, że oprócz wyprzedaży garażowej, rodzina wracając z wakacji zabrała jedną torbę ekstra, a jeszcze jedną, 25 kilogramową, zabrał kolega lecący do Polski dwa tygodnie po mnie.
Ruszyła wyprzedaż. Niemal wszystko co było do sprzedania, sprzedałem. Zostało jednak sporo bibelotów, ozdób itd. Na szczęście udało się to również wszystko podarować mieszkańcom Delty Mekongu.
Ja zostałem ponownie z czterema torbami różnej wielkości. Na szczęście wracałem Qatar Airways i jako "srebrny" klient miałem jedną walizkę gratis. Summa sumarum, udało się wszystko przywieźć w ramach biletu.
Po 10 latach pobytu w Azji czas wylatywać. Trochę smutno. Zapewne będzie mi brakowało przez najbliższe miesiące atmosfery, jedzenia i kolorytu Azji. Patrzę jednak pozytywnie na cała zmianę. Przecież przede mną nowy kontynent, nowe kraje, nowe wyzwania... Warto zaryzykować i otworzyć nowy rozdział w swoim życiu.
Muszę powiedzieć, że podróżowanie między Azja a Europą jest najwygodniejsze z Qatar Airways. To linia, która nie tylko lata do największej ilości państw ale również ma wspaniały serwis pokładowy. Zapewnia też najkrótszy czasy przylotu Azja-Europa. Ja zwyczajowo wybieram Berlin jako miejsce lądowania. Przesiadka w Doha trwa zwykle 3 h. Jeśli idzie o loty do Warszawy to obecnie czekanie na kolejny segment wydłużyło się do 7 h. To efekt skasowania jednego lotu pomiędzy Wietnamem a Katarem. Natomiast do Berlina jest więcej lotów z Doha stąd tylko 3 h oczekiwania. Kolejny skok, 5 godzin, lądowanie w Berlinie, przesiadka do Szczecina i już w domku.
Szybkie przepakowanie w dwa dni, przepierka i ruszam do Meksyku.
Lot do Mexico City odbywam ponownie z Berlina. Lufthansą przez Frankfurt do Mexico City.
Lot jest długi. 12 godzin i do tego lot dzienny. Lecimy podążając za słońcem co powoduje, że wylatując z Europy w okolicach południa, ląduję w Meksyku o 19:00 tego samego dnia, czasu lokalnego. Duże wyzwanie. Spać się nie chce, 12 godzin w samolocie, siedzisz bo cóż robić. Do tej pory moje najdłuższe loty były 9-cio godzinne. W latach kiedy mieszkałem w Szanghaju. Loty Qatar Airways to 7 h pierwszy segment i 5 h drugi segment. W miarę krótko. Teraz wyzwanie, bo po krótkim skoku z Berlina do Frankfurtu, 12 h z Frankfurtu do Mexico City było dość męczące. Ale doleciałem :).
Miałem już wynajęte tymczasowe miejsce pobytu w postaci małego apartamentu w Polanco. Miałem nadzieję spędzić w nim dwa, góra trzy tygodnie z nadzieją, że znajdę szybko docelowe mieszkanie ale i tu życie napisało nieco inny scenariusz.
Szukanie mieszkania rozpocząłem w pierwszym tygodniu po przylocie. Wybór był prosty - Polanco, jako najbezpieczniejsza dzielnica Mexico City, była pierwszym wyborem. Przy okazji blisko biura aby można było znowu spacerkiem sobie chodzić. Udało się zawęzić terytorium poszukiwań i rozpocząłem odwiedziny w mieszkaniach.
Co ciekawe, jeszcze przed wylotem do Meksyku, odwiedzałem strony oferujące pośrednictwo w wynajmie mieszkań. Okazało się, że mimo iż znalazłem ciekawe i tanie mieszkania, nie można było tak po prostu podejść i obejrzeć wnętrza. Można tylko wybrać ze strony, wynająć i zapłacić. W moim przypadku nie wchodziło to w rachubę. Ja muszę wejść, poczuć klimat i mieć to przeczucie, że to jest to miejsce, w którym spędzę następne kilka lat. W związku z tym musiałem ten pomysł odrzucić.
Zacząłem wizyty z agentem nieruchomości, które pokazały dość ciekawy aspekt rynku wynajmu w Meksyku.
Długa historia w krótkich słowach sprowadza się do tego, że dopiero czwarte mieszkanie udało się doprowadzić do momentu przygotowania i podpisania umowy.
Pierwsze mieszkanie, nawet ładne, odpadło bo właścicielka nie chciała podpisać umowę jaką przygotowaliśmy. Ciągle jakieś zapisy prawne jej nie odpowiadały. Drugie mieszkanie było do zasiedlenia od razy, ale było nieumeblowane. Trzecie bardzo mi się podobało, w moim guście, wszystko mi pasowało. Już mieliśmy podpisywać umowę ale prawnik stwierdził, że osoba która nam wynajmuje to mieszkanie, nie jest jego właścicielem. Z powodów proceduralnych musiałem zrezygnować z tego wynajmu. Pojawiło się czwarte mieszkanie, na tym samym osiedlu, blisko centrum, blisko biura. Wszystko mi pasowało. Co prawda pierwsze wrażenie może nie było najlepsze, ze względu na specyficzny zapach jaki miało to mieszkanie, ale rozkład pokoi, położenie i wyposażenie wnętrza bardzo mi przypadło do gustu. Po sześciu tygodniach od momentu rozpoczęcia poszukiwań mogłem doprowadzić umowę najmu do finału. W końcu mam swoje miejsce.
Czas zatem na przeprowadzkę z tymczasowego apartamentu do nowego mieszkania. Niespodzianką przy wprowadzaniu się było to, że właściciel zainstalował mi nowy telewizor oraz przygotował kącik biurowy. Kupił nowe biurko, regał i krzesło biurowe. To miłe. A zapach okazał się zapachem ... kurzu. Po generalnym sprzątaniu wszystko pachniało świeżością.
Tym sposobem zadomowiłem się na moim 4. kontynencie i w 45 kraju.
Czas zatem na eksplorację Meksyku. Akurat trafiłem na największe święto meksykańskie czyli Dzień Zmarłych - Dia del Muertos. Uczestniczyłem w paradzie Avenida de la Reforma, o czym wkrótce napiszę. Udało się ponownie odwiedzić piramidy azteckie i pokręcić się po okolicy. Zamek i park Chaputalpec, Lincoln Park, Park Linea Ferrocaril de Cuernavaca i wiele pomniejszych lokalnych atrakcji już zaliczonych. Podobnie jak wypad na plażę w Veracruz, lot do Tijuana i Tecate gdzie zobaczyłem słynny płot Trupa, oddzielający Meksyk od USA oraz kilkudniowe pobyty w Saltillo i Monterrey, gdzie zobaczyłem drugą największą na świecie grotę Gruta de Garcia. Jak widzicie, za chwilę pojawią się nowe artykuły na blogu i odcinki podcastu. Jest o czym opowiadać.
Czas zmiany dobiegł końca i rozpoczynam nowy rozdział mojego życia. Tym razem w Ameryce Łacińskiej.
Plan jest taki, aby odwiedzić wyspy karaibskie, może uda się również odwiedzicie Amerykę Południową. Na pewno Chile i Argentynę. Brazylia i Stany Zjednoczone oczywiście też. Będzie się działo.
Póki co początki są miłe. Polacy mogą wjeżdżać turystycznie i biznesowo do Meksyku bez wiz, oczywiście poza przypadkiem takim jak mój, kiedy należy mieć wizę z pozwoleniem na pracę. Mam już wyrobione prawo jazdy, więc poruszam się po drogach Meksyku legalnie.
Jeśli idzie o kulinaria, które też będę chciał wam opisywać w kolejnych artykułach, to wiadomo, że tutaj kukurydza, fasola i tequila jest podstawą wszystkiego. Dobrej kuchni i dobrych relacji międzyludzkich. Papryczki jalapeno dopełniają bukiet smaków.
Trochę trzeba się naszukać moich ulubionych rzodkiewek i kalarepy, ale za to jest bardzo pyszny chleb i wszelkie dania kuchni zachodniej.
Już widzę, że nie będzie większych problemów z zaspokojeniem ciekawości kulinarnych, a tęsknota za polską kuchnią pewnie będzie nieco mniejsza niż to było w Azji.
To tyle jeśli idzie o pierwsze wrażenia. Ach, jeszcze pogoda. Pogoda jest fantastyczna. W ciągu dnia, mimo że jest zima, temperatury w ciągu dnia oscylują w granicach 22 - 25° , a wieczory są chłodne od 7 do 12°. To efekt wysokości. Meksyk, jako miasto, położone jest 2400 m n.p.m. więc ta wysokość wpływa na pogodę. Jest dobrze.
Kochani, nastawiajcie uszu, wypatrujcie nowych artykułów na blogu. Zaczynamy eksplorować Amerykę Łacińską! podążając śladami bambusa, będę snuł bambusowe opowieści...
Gracias!
Hasta luego!
Muzyka do podcastu i radia pochodzi z serwisu Pixabay.com
Muzyka do podcastu i radia pochodzi z serwisu Pixabay.com
Muzyka do podcastu i radia pochodzi z serwisu Pixabay.com