Witajcie,
Jest taka chwila w życiu każdego podróżnika, kiedy marzenia o dalekich wyprawach i odkrywaniu świata zaczynają przekształcać się w rzeczywistość. Szczególnie, jeśli ma to być jednocześnie wypełnienie obietnicy ślubnej…
Dla mnie ta chwila nadeszła pewnego upalnego popołudnia w Ho Chi Minh City, kiedy to na ekranie mojego laptopa po raz kolejny pojawiła się cena biletów do Australii. Podróż na antypody była moim wielkim marzeniem, ale ceny bezpośrednich połączeń nie były niestety łaskawe dla mojego portfela. Postanowiłem więc nieco pokombinować z trasą – i tak zrodził się pomysł lotu przez Kuala Lumpur i Manilę.
Oszczędność na biletach była spora, ale przede wszystkim takie połączenie dawało mi szansę odwiedzeni dwóch dodatkowych miast. No bo skoro już lecę na drugi koniec świata, to czemu nie dodać odrobiny przygody, prawda?
Pierwszy przystanek: Kuala Lumpur, Malezja. Nie wiem, co bardziej uderzało mnie po przylocie – różnorodność kultur czy fantastyczne zapachy roztaczające się wokół. Tak było i jest od kilku lat. Nieważne ile razy odwiedzam KL, zawsze mnie fascynuje magia tego miasta.
Przy okazji niejako, zorganizowałem sobie krótką wycieczkę po mieście, by zobaczyć Petronas Towers i spróbować słynnych lokalnych potraw i porównać zmiany jakie się dokonały od czasu mojego ostatniego pobytu tutaj.
Dla każdego podróżnika to miejsce jest jak mała Azja w pigułce – pełne kolorów, smaków i gościnnych ludzi.
Po dwóch dniach “przesiadki” nadszedł czas na dalszą drogę – tym razem kierunek: Manila.
Przyznam, że byłem nieco zestresowany, bo lotniska na Filipinach mają opinię chaotycznych. Jednak nie było tak źle, jak się spodziewałem. Mieszkańcy Manili okazali się równie pomocni, a wręcz przemiłymi ludźmi, gotowymi pomóc i skierować w odpowiednią stronę. Manila przywitała mnie słońcem, muzyką i pięknymi widokami, które mogliśmy podziwiać nawet z lotniska. To tylko kilka godzin ale wiele wspomnień z poprzednich wizyt. Jak dodam do tego 500 USD oszczędności na bilecie, to sami rozumiecie… “pecunia non olet”… choć Manila i owszem, czasem lokalnym smrodkiem potrafiła zaskoczyć.
Kilkanaście godzin później, pełen ekscytacji i już nieco zmęczony podróżą, dotarłem w końcu do Sydney. Widok wschodzącego słońca nad rozciągającym się horyzontem australijskiego wybrzeża był jak z filmu. To uczucie trudno opisać – świadomość, że oto jesteś na drugim końcu świata, w kraju pełnym egzotycznej fauny, surowych krajobrazów i niezmierzonej przestrzeni.
Pierwsze kroki na lotnisku w Sydney były tak samo ekscytujące, jak i trochę stresujące. Słyszałem, że australijska służba imigracyjna jest bardzo rygorystyczna. Tymczasem, ku mojemu zaskoczeniu, powitała nas bardzo przyjazna pani oficer, która z uśmiechem zapytała o cel mojej podróży i życzyła udanych wakacji. Przy okazji chyba oznaczyła nasze karty przylotu, bo następny krok, czyli kontrola celna odbyła się… bez kontroli.
Po wymianie kilku zdań poczułem, że Australia faktycznie ma w sobie tę ciepłą, gościnną aurę, o której tyle czytałem.
Sydney zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie także pod względem transportu publicznego. Zaraz po wyjściu z lotniska wsiadłem do jednego z nowoczesnych pociągów, który w zaledwie kilkanaście minut zabrał mnie do centrum miasta. Australia, a szczególnie Sydney, to prawdziwy wzór, jeśli chodzi o wygodę i sprawność transportu publicznego. System jest niezwykle intuicyjny – wystarczy karta Opal, którą doładowuje się na dowolną kwotę, i można swobodnie przemieszczać się po całym mieście, korzystając z pociągów, tramwajów, autobusów i promów.
Jeden z najpiękniejszych widoków w Sydney to bez wątpienia panorama miasta z perspektywy promu. Płynąc wzdłuż wybrzeża, miałem szansę zobaczyć nie tylko słynną Operę i Harbour Bridge, ale również wtopione w krajobraz zielone wzgórza i zatoki. Już po pierwszym dniu wiedziałem, że ten kraj ma w sobie coś, co sprawia, że nie chce się stąd wyjeżdżać.
Sydney to nie tylko wieżowce i ikoniczne zabytki, ale przede wszystkim mieszanka kultur, narodowości i stylów życia. Pierwszy poranek w mieście spędziłem na popularnym Bondi Beach, gdzie spacerując wzdłuż plaży, mogłem obserwować surferów łapiących fale, rodziny z dziećmi, a nawet biegaczy ćwiczących na świeżym powietrzu. W powietrzu unosił się zapach morza i eukaliptusa – zupełnie inna rzeczywistość niż ta, którą znałem. Przy okazji spełniłem obietnicę ślubną - “… kiedyś wypijemy szampana na plaży w Australii…”. To był ten dzień.
Ludzie w Sydney są otwarci, pomocni i bardzo przyjaźni. Podczas pierwszej kawy w kawiarni udało mi się nawiązać rozmowę z miejscowym, który podpowiedział mi, które dzielnice warto odwiedzić i gdzie można zjeść dobrą australijską kolację. Zaskoczyło mnie, jak bardzo wszyscy są tutaj otwarci na nowe znajomości, i że nie brakuje ludzi gotowych opowiedzieć o swoim mieście z prawdziwą dumą.
Kulinarnie Sydney to raj dla smakoszy. Już pierwszego dnia skusiłem się na klasycznego „fish and chips” – smażoną rybę z frytkami, którą można znaleźć niemal na każdym kroku. Ale Australia ma do zaoferowania znacznie więcej. Wybór owoców morza, egzotycznych mięs i lokalnych win jest niesamowity. Udało mi się spróbować mięsa kangura, które jest zdrowe i bardzo smaczne, oraz baramundi – ryby o delikatnym, maślanym smaku, serwowanej z lokalnymi przyprawami.
Nie mogę też zapomnieć o słynnych australijskich deserach – takich jak Pavlova, czyli beza z owocami, która jest lekka jak chmurka i dosłownie rozpływa się w ustach. Każdy posiłek tutaj to nowe doświadczenie smakowe, a Sydney z pewnością nie pozwoli mi szybko zapomnieć o tej różnorodności.
Sydney to zaledwie początek mojej przygody z Australią. Zastanawiam się, dokąd dalej udać się po odkryciu najważniejszych miejsc w tym mieście. Może wycieczka do Blue Mountains? Może objazd po winnicach Hunter Valley? A może w końcu rzucę się w wir wielkiej przygody i udam się na północ, aby zobaczyć Wielką Rafę Koralową?
Bez względu na to, co przyniosą kolejne dni, wiem jedno: Australia to kraj, który potrafi zaskakiwać, zachwycać i wciągać. Przede mną jeszcze wiele miejsc do odkrycia, ludzi do poznania i smaków do spróbowania.
Podróż do Australii to coś więcej niż tylko wyprawa w nieznane. To spotkanie z naturą, inną kulturą i zupełnie odmiennym stylem życia. Przybywając tutaj, czuję, że każdego dnia staję się częścią tego niesamowitego kontynentu, który potrafi tak wiele nauczyć i jednocześnie pozwala odpocząć od zgiełku codzienności.
Jeśli myślisz o podróży życia, zastanawiasz się, czy warto zaryzykować długą trasę i organizację przesiadek – powiem Ci jedno: warto. Australia to kraj, który oddaje z nawiązką każdą minutę spędzoną na organizacji, każdy cent wydany na bilet. Każdy dzień tutaj jest jak nowe otwarcie, a ja już nie mogę doczekać się, co przyniesie kolejny etap tej australijskiej przygody.
Bo, jak mówi stare australijskie przysłowie:
Kto dokładnie wie czego chce, powinien być na tyle mądry, żeby zadowolić się połową.
I tego się będę trzymał!
To dopiero początek cyklu opowieści z podróży po Australii – zostań ze mną i razem odkryjmy to fascynujące miejsce!
PS: W Australii chodzą "do góry nogami"...
Muzyka do podcastu i radia pochodzi z serwisu Pixabay.com
Muzyka do podcastu i radia pochodzi z serwisu Pixabay.com
Muzyka do podcastu i radia pochodzi z serwisu Pixabay.com